wtorek, 18 marca 2014

Yes You Can


Jest taki moment w życiu każdej copywriterki, kiedy gdzieś między frezarkami, podnośnikami koszowymi, alternatorami, nożycami krążkowymi do blach, spawarkami elektrycznymi, napinaczami suwakowymi czy podstawkami wahliwymi (kąt wychyłu 12stopni) ma ochotę gorzko zapłakać, rzucić się na podłogę i walić w nią pięściami (jesli nie masz worka bokserskiego - dobre i to).
Ma nawet ochotę zacytować fragment piosenki śpiewanej przez Annę Marię Jopek „Adminie, zatrzymaj Internet, ja wysiadam”.


Kiedy rozgrywa się ta scena kobiecej histerii i chwili bezsilności, w zapomnienie odchodzą slogany o równouprawnieniu. Chyba, że kobieta interesuje się frezarkami i  laserowym cięciem wodą, a zamiast pudelka.pl odpala modele części do maszyn w systemie CAD i zachwyca się nimi, zupełnie jak najnowszymi ploteczkami serwowanymi przy porannej kawusi. Pisząca to kobieta z całą pewnością nie interesuje się tymi tematami, wręcz posunęła się do niemej nienawiści w stosunku do nich.
Ale o czym to ja?

A tak, kiedy (tu występuje dalsza wyliczanka):
ma się chęć trzasnąć swoja siłę gdzieś w kąt i być znowu nieporadną kobietką, która chce się schować przed światem, a może raczej pokazać światu faka i tupnąć nogą (do dziś tupanie mi się zdarza, na szczęście pani Ela, mieszkająca piętro niżej, to wyrozumiała i pogodna kobieta).

Ma się ochotę wypić butelkę szampana (chrzanić kieliszki, truskawki też, bo tylko przeszkadzają w konsumpcji alkoholu) siedząc w kąpieli pełnej piany , którą to kąpiel przygotuje jej facet, którego nie ma, więc może jej kot, a sory, kota też nie ma (forever alone).

Kiedy chce po prostu tkwić w tym niezdecydowaniu godzinę lub dwie, trzy dni lub dziesięć– czy iść na siłownę czy zostać w domu, posłuchać przerażającego wiatru (wichrowe blokowisko i jego wszystkie odcienie szarości) czy odpalić jakieś dziwne kawałki lat 90 i tańczyć po pokoju obijając się o meble, zeżreć coś czy nie zeżreć, iść na piwo czy popracować więcej, obejrzeć M jak Miłość i zobaczyć,  jak nauczyciel Natalki dostaje wpierdol od Marka za zbałamucenie mu córki, czy obejrzeć jakiś program w stylu „Kto zabił”, już na samym początku orientując się, kto zabił?


Tak, można sobie na to pozwolić. Czasem.  Jeśli nie jesteś kobietą, ale wyżej wymienione objawy czy zachowania czujesz/przejawiasz/uskuteczniasz, to nic złego. Masz prawo ponarzekać, potupać, zawracać ludziom dupę, że jest Ci źle. Czasem. 

Jednak jest taki moment w życiu każdej copywriterki, kiedy musi swoje nikogo nie interesujące mądrości opublikować, udostępnić, zespamować znajomym skrzynki, obkleić Fejsbuka nowym postem, wyłączyć Worda i odnaleźć się gdzieś między frezarkami, podnośnikami koszowymi, napinaczami suwakowymi  i ...

































niedziela, 5 stycznia 2014

Próby okiełznania czasu

Nie będzie o jedności czasu, miejsca i akcji. Będzie o iluzji spędzania części życia w sieci oraz kontrolowania czasu za pomocą różnych dostępnych technik i urządzeń. Można to nazwać ograniczaniem (budzik – znienawidzony killer snów, złowrogi dźwięk, który przyprawia o ból głowy tylko i wyłącznie dlatego, że jest; podobne poglądy wyśpiewywał Piasek, kiedy jeszcze miał długie włosy). Ja wolę nadawać temu miano dobrej organizacji, która jakoś mnie trzyma w ryzach.


Strategie, koncepcje, cele, plany wymagają względnego opanowania logistycznego. Inaczej powstaje chaos i imitacja życia okresu cyganerii Młodej Polski. Obecnie to na szczęście tylko epizody, które kiedyś były główną konstrukcją czasową świata przedstawionego, w której majtał się główny bohater, czyli ja.

Teraz mam swoje dedlajny, swoje kalendarze, swoje „podkreślę Stabilo, na pewno zapamiętam”, swoje Ajfonowe budziki sztuk 10, żeby mieć choćby złudzenie minimalnej kontroli czasu. Iluzję wspomagam jeszcze paroma aplikacjami, jakies notatniki, kalendarze dni płodnych/ch*j*wy*h, deszczowych, Twój cytat na dziś, Twój brak cytatu na jutro, przypominajki, sticky notes, foty chudych lasek na motywację do ćwiczeń, foty grubych kotów dla beki, alkomat i ciśnieniomierz. Te wszystkie jakże przydatne wspomagacze oferuje ci Ajfon. Z nim na pewno zaoszczędzisz czas i utrzymasz w ryzach swój dzień, poświęcając wcześniej 220 godzin spędzonych w pracy*** , żeby na niego zarobić.

Co do 220 godzin… oczywiście tracę masę czasu na Internet – przede wszystkim dlatego, że na tym polega moja praca, ale prywatnie tez nie żałuję sobie łącza :D Sieć wchłania mnie podobnie jak zapach babeczek z piekarni – jak już tam wejdziesz, to możesz nie znaleźć wyjścia*.
Przede wszystkim dlatego, że wcale tego nie chcesz! Wewnątrz Ciebie bohaterowie „Było sobie życie” dostają masowego zawału lub popełniają samobójstwo. Ich ostatnia wola brzmi „Wyłącz to gówno!!!!”. Mimo to, bohatersko brnę dalej.
Po północy zazwyczaj zbieram się do „domu”, starając się nie zgubić pantofelka przy przeskakiwaniu z jednej zakładki na drugą. Kopciuszek wraca do rzeczywistości i sprawdza, o czym może/nie może/musi zapomnieć** w swoich notatniczkach, kalendarzykach i karteluszkach, zajmujących pół biurka.

MINUSY i PLUSY 

+ Dodatkowym czasowym sprzymierzeńcem jest informacja, którą wyświetla mi Imessage – czy wiadomość została dostarczona, a jeśli tak, to czy jest przez odbiorcę odczytana. Ha! I tu jest plus, bo już wiesz, czy znajomy przeczytał, ale olewa sprawę i po prostu nie chce mu się odpisywać (więc nici z wieczornego browarka). To pozwala wprowadzić w życie element kombinatoryki w zakresie planowania działań alternatywnych.

+ Są takie apki, w których dodajesz wydarzenie, jakie będzie miało miejsce w przyszłości. Ich zadaniem jest dokładne wyliczenie, ile do tego konkretnego wydarzenia zostało i kiedy można wpadać w euforię. Skorzystałam z tego dwukrotnie, żeby wiedzieć, ile jeszcze dni, godzin i sekund musi minąć, zanim dostanę się na pokład samolotu/busa, zaczynając tym samym wymarzone wakacje. Checking odliczania powodował błogi uśmiech podczas pory obiadowej w pracy. 

- „Na szczęście nie popierdoliło mnie aż tak, żeby odpalać Candy Crush Saga na Fejsie i przyznawać się do tego znajomym” myślę sobie, po czym włączam na Youtube godzinną kompilację z najlepszymi numerami, jakie potrafią odwalić koty. Wtedy wiem, że przegrałam życie – a przynajmniej jedną godzinę życia.

- Wypiłam za dużo i mam ochote pogadać w nieznanych nikomu językach, ale niekoniecznie w Pijalni Wódki i Piwa? Odpalam Chatroulette, co prawda kto tam był, ten wie, co najczęściej wyświetla się na ekranie czatu w wieczorne dni weekendowe, ale czasem oprócz czyiś genitaliów błyśnie jakaś twarz i już tworzy się sojusz ukraińsko-polski, polsko-hiszpański, keine grenzen, wymieniamy zwroty, które kojarzymy, tańczymy, pokazujemy, czym się spiliśmy. Tu akurat znajomość polsko-hiszpańska, koleś pokazuje, że ma "moves like Jagger".


- Zamiast zaplanować konkretny majowy wyjazd w góry, odpalam swój ulubiony tumblr, coffeeinthemountains, przewijam kolejne piękne foty, i już w mojej głowie wytwarza się symulacja wędrówki, już jestem zdobywcą tras z blaszanym kubeczkiem i koszulą w kratę.

Zagrożenie, zapaliła się czerwona lampka

Jeśli kumpel, który więcej życia spędza w necie niż w realu (tak Adrian, to o Tobie) podsyła mi jakieś memy, z których 99% już widziałam, to znaczy, że jakaś granica została przekroczona, że już za dużo www, że pora iśc spać, że nie śpiewa z nami cała sala. Ale pamiętajmy, że ...



 W obecnej chwili pora zrobić brisk walk na 10km, oczywiście w towarzystwie apki Nike'a, która zmierzy ilość spalonych kalorii, długość trasy i oczywiście poświęconego na to wszystko czasu. 


środa, 1 stycznia 2014

Nothing is new today

Siostry polonistki i bracia poloniści - trzeba mi wybaczyć wszystkie błędy, jakie tu z premedytacja i ignorancją popełniam. Szczególnie wrażliwym na wszelkie błędy odradzam moje bazgroły już na wstępie. Studia polonistyczne zobowiązują, ale ktoś musi być czarną owcą wydziału – przyjmuję tę rolę na klatę.

A tera konkrety. To mój drogi blog, na pierwszym jest więcej zdjęć niż treści, ale treści zaczęło mi ostatnio brakować, dlatego popełniam tę zbrodnię i zachęcam do odwiedzin Bazgrołów Zawadzkiej. 

Znajdą się tu różne rzeczy, tu będzie dział się kosmos tekstowy na miarę "nie znam się, to się wypowiem". Zapnijcie pasy.


1 stycznia to data banalna na rozpoczynanie czegokolwiek – jedyna rzeczą, która się wówczas naprawdę zaczyna, to ból głowy, który pozostawia słodką pamiątkę jeszcze przez długi czas.

1 stycznia to dzień, w którym siedmiolatek gania po domu i wrzeszczy radośnie przez kilka godzin, co skutkuje chęcią natychmiastowego ogłuchnięcia; dzień ewakuacji od świata, dzień patologicznej chęci pożerania śmieciowego jedzenia, dzień piżamy i celebracji istnienia swojego łóżka, w którym nie ma żadnego 39,9 obok i można się przewalać na wszystkie strony świata.
A teraz konkret i żar postanowień, o których zapominamy juz kolejnego dnia.

  • mniej gadania przez fejsa, w ogóle mniej gadania!
  • mniej narzekania, więcej zachwytu nad pierdołami („Ojej, znowu uciekł mi tramwaj, nie szkodzi, zaraz przecież przyjedzie następny, może nawet będzie w nim miejsce stojące!”)
  • mniej wycieczek po internecie, więcej po szlakach
  • mniej frajerów i każdego rodzaju patologii męskiej – niestety, przyciągamy się magnesami, a ciężko jest walczyć z niezaprzeczalnymi zasadami panującymi w świecie fizyki
  • mniej jedzenia – ciężko to skomentować, 
  • mniej dzielenia sie swoimi snami - znajomi dochodzą do wniosku, że najbliższe wakacje powinnam spędzić w zakładzie zamkniętym
  • mniej rzucania telefonem o podłogę, w ogóle mniej kontaktu z podłogą
  • więcej czasu na siłce, mniej wieczornych rozmyślań przy lodówce
  • mniej uciekania od interwałów
  • więcej czytania książek, namiętnie przeze mnie  magazynowanych w ilościach hurtowych (teoretycznie mają doczekać się swoich pięciu minut na mojej emeryturze, której i tak nie dostanę/nie dożyję)
  • mniej snu/więcej wmawiania sobie, że go nie potrzebuję 

Czasem warto  spisać wszystkie "chcę/zrobię" , żeby potem zobaczyć, jak bardzo spada nam poziom motywacji we krwi.